środa, 5 czerwca 2013

02.

„To, że życie jest najwspanialszym darem, jaki mogliśmy otrzymać od Pana Boga, wie chyba każdy… Ale czy każdy z nas tak uważa? Czy docenia to? Bardzo często zaczyna się dostrzegać najmniejsze radości, wartości, powodzenia, dopiero kiedy coś zniknie, ktoś odejdzie… Tak było w moim przypadku.
    Piszę to dlatego, by niektórzy mogli choć trochę zrozumieć myślenie i postępowanie osób takich, jak ja… Pewnie zapytasz, to znaczy jakich? Odpowiem bez owijania w bawełnę – anorektyczek. Tak, niestety jestem chora. Część ludzi powie, że byłam idiotką, że się w to sama wpakowałam i że to przez modę odchudzania. Inni zaś postarają się odnaleźć wspólnie ze mną przyczynę tej ŚMIERTELNEJ dolegliwości.
Wielu lekarzy, terapeutów, psychiatrów podkreśla właśnie, iż jest to pewnego rodzaju próba samobójcza. Być może, ale często osoba, która wpadnie w sidła anoreksji, nie jest świadoma później, co się z nią dzieje. Wpada w obłęd liczenia kalorii, spalania ich i wymyślania wymówek, żeby gdzieś wyjść w celu uniknięcia posiłku. W życiu takiej osoby zaczyna się wielkie kombinowanie, co zrobić z jedzeniem albo kiedy już trzeba zjeść. Co zrobić, aby jak najbardziej zmienić kaloryczność posiłków.
    Chciałabym opisać moją historię. Dlaczego? Aby uświadomić Tobie Drogi Czytelniku, jak wielkim niebezpieczeństwem jest ta choroba, jak wiele ona niszczy, oddziałuje na zachowanie i psychikę…
Pewnie zapytasz, jak to jest możliwe, że prawie dorosła dziewczyna okaże się tak nieodpowiedzialnym dzieckiem? To nie tak… Na początku zaczęło się niewinnie. Od postanowienia ograniczenia słodyczy na czas Wielkiego Postu. Dlaczego takie postanowienie? Pewnie pomyślisz, że chciałam schudnąć! A tu Cię zaskoczę – zawsze byłam łasuchem i wiedziałam, że będzie trudno wytrwać bez czekolady lub czegoś takiego. Pragnęłam tylko poćwiczyć moją silną wolę. Wytrwałam w postanowieniu. Byłam z siebie dumna. Ale jednocześnie coś zauważyłam – schudłam. Zmniejszył mi się nieco brzuszek. Inni też to zauważyli. Sypali komplementami. Było miło usłyszeć pozytywne słowa od innych (a muszę podkreślić, że zawsze byłam osobą, która bierze wszystko do siebie i nie potrafi się nie przejmować opinią drugich). Nawet słyszałam dobre słowa od chłopaków. Wtedy pojawiło się pytanie – co zrobić, żeby tego nie stracić? Przecież w końcu się zaczynam komuś podobać, zaczynają ze mną rozmawiać, a nie tylko krzywo patrzeć. Postanowiłam więc nadal nie jeść słodyczy… W pewnym momencie było mi obojętne czy stół był zastawiony masą moich ulubionych słodkości zrobionych przez mamę, czy nie. Wiedziałam, że nie mogłam ich tknąć.
Pech chciał, że w maju tego samego roku wyprawiałam moje 18-te urodziny. Kupiłam wymarzoną sukienkę. Była idealna. Podkreślała moje wcięcia w tali, zgrabne nogi. Wtedy już ważyłam chyba ok. 50 kg. A było zazwyczaj ok. 56… Za każdym razem, kiedy zjadłam coś zakazanego, nawet najmniejszego cukierka, pojawiały się wyrzuty sumienia. Tak wiem, trudno sobie wyobrazić, że można się źle czuć z samym sobą (aż do chwil płaczu), dlatego, że się coś zjadło, coś, co na chwilę dawało przyjemność… Wtedy zaczęłam więcej ćwiczyć i interesować się kalorycznością posiłków, owoców, warzyw… Zaczęłam czytać, na co warto zamieniać pewne produkty, żeby nie były tak kaloryczne. Na 18-tce znów było wiele komplementów, było szczęście, prawdziwy uśmiech na twarzy. Ale po niej zaczął się koszmar. Największy koszmar mojego życia. Zaczął się PANICZNY strach przed przytyciem. Podobałam się sobie i nie wyobrażałam sytuacji, w której przytyłabym chociaż 100 g. Zaczęło się „zdrowe” jedzenie, typu mniej cukru, więcej warzyw, rezygnacja z masła, sera żółtego, owocowych jogurtów, z czasem nawet bułek. Wyczytałam, że teoretycznie nasz organizm nie potrzebuje na noc węglowodanów, tylko białko i jadłam np. sam twaróg. Kiedy zjadłam kanapkę, wychodziłam na dwór i płakałam. Czułam, jak wszystko, co zjadłam „idzie” w fałdki na brzuchu. Nie bałam się o nogi czy uda. Największą zmorą był brzuch. Zaczęłam intensywniej ćwiczyć – brzuszki, rower, rolki, pływanie. Byle tylko spalić. Miałam na to więcej czasu, gdyż właśnie się kończył rok szkolny…
Pewnie zapytasz teraz, gdzie byli jej rodzice, znajomi, przyjaciele…? Oni byli. Zawsze. Widzieli. Martwili się. Jedna osoba już w marcu ostrzegała mnie przed anoreksją. Wysyłała mnie do psychologa, rozmawiała, prosiła… A ja zawsze odpowiadałam, że wymyśla, że przesadza i nie ma się wtrącać w nieswoje sprawy. W czerwcu dostrzegłam, co zaczyna się ze mną dziać, ale tak strasznie bałam się przed sobą i innymi głośno do tego przyznać. Biłam się ze swoimi myślami. Wychodziłam z domu, aby nie rozmawiać o niczym.
Pamiętam jeden szczególny moment, kiedy poszłam do mamy. Usiadłam jej na kolana i zaczęłam płakać. Mówiłam jej, że boję się przytyć, że jestem brzydka, że nie mogę jeść niektórych rzeczy. Mama przyjęła to jako zwykły problem dorastającej córki. Wtedy byłam już szczupła. Powiedziała, że teraz wyglądam dobrze, że jakbym schudła, byłabym szkieletem… Wyszłam z domu. Myślałam: ”ona nic nie rozumie, nie widzi moich fałd?! Nie widzi, że ciągle tyję?!”. Skończył się temat.
Wakacje… Był to najgorszy czas… Baseny za darmo dla uczniów. Miałam więc możliwość chodzenia praktycznie codziennie. I tak było. Zaczęłam jeszcze bardziej ograniczać jedzenie – pojawiły się serki bez tłuszczu i cukru, chlebki typu Wasa, wafle ryżowe… Zniknął chleb, owoce… Zostały jeszcze warzywa. Zaczęłam jeszcze bardziej chudnąć. Pływanie sprawiło, że miałam dobrą kondycję. Kiedy chodziłam na basen (ubierałam strój dwuczęsciowy), ludzie zaczęli się na mnie dziwnie patrzeć. Złożyło się też tak, że trenował także jeden z moich przyjaciół. Zaczął się o mnie martwić. Przyznałam, że boję się przytyć. Mieliśmy wiele rozmów. Starał się mnie przekonać do zakończenia pływania. Do normalnego jedzenia. A ja mówiłam, że nic mi nie jest, że już nie chcę schudnąć. A tak naprawdę w głowie zupełnie inaczej mi się wszystko układało. Lęk przed jedzeniem był coraz potężniejszy”. 

  Miałam pójść na pielgrzymkę. Marzyłam o tym. Wybrałam grupę złotą, bo chciałam wejść w nowe środowisko, posmakować czegoś innego. Bałam się jednak wewnętrznie. Czego? Nie bólu kolan, pęcherzy czy brzydkiej pogody. Zaczęłam bowiem zauważać konsekwencje ograniczania jedzenia. Wypadanie włosów, płytkie oddychanie, czasami zawroty głowy, brak możliwość podniesienia cięższych rzeczy, ospałość i wieczne zmęczenie. Ale poszłam. Mama pożegnała mnie słowami: „Pamiętaj… jedz”. A ja się cieszyłam, wiedziałam że tam nie przytyję. Nie chciałam jednak schudnąć.
Było mi wiecznie zimno. Nowo poznane osoby śmiały się, że jestem zmarzlakiem. Dawały mi swoje bluzy, kiedy to oni chodzili albo w koszulkach z krótkim rękawkiem albo w cieńkich bluzkach.
Pielgrzymka zawsze była dla mnie czasem wyjątkowym. Czasem zgłębienia się w istotę życia, odcięciem od szarej rzeczywistości, możliwością refleksji nad własną drogą życiową, ale także zaniesieniem przed tron Maryi wszelkich intencji. Czym była ona teraz? Tam jeszcze bardziej miałam wyrzuty związane z jedzeniem. Nie można było odmówić tym wszystkim życzliwym gospodarzom zjedzenia wszelkich pyszności. Czasem, a nawet codziennie, szykowali mnóstwo ciasta i innych słodkości. Anoreksja odzywała się coraz bardziej. Czasami nie jadłam. Czasami kombinowałam, jak zjeść coś, ale mało kalorycznego. Często pisałam z trasy smsy do mamy, że „będę tłustą świnią”. Ona nie wiedziała co robić.
Któregoś dnia na trasie poznałam pewną osobę, która zauważyła problem. Opowiedziała o wielu strasznych konsekwencjach, jakie niesie ze sobą ta choroba. Ostrzegała, prosiła mnie żebym jadła. Nie chciała bym przechodziła istne piekło na ziemi. Pilnowała mnie. Podobnie, jak Ksiądz, czy też jeden z braci. To pewnie dzięki nim nie trafiłam jeszcze do szpitala. Pielgrzymka stała się dla mnie męczarnią psychiczną. Nie rozmawiałam prawie z nikim. Wstydziłam się. Nie potrafiłam znaleźć sobie mojego miejsca w grupie. Było ciężko. Dzwoniłam do domu z trasy i mówiłam, że chcę wracać do domu. Tata zawsze, jako doświadczony pielgrzym, wspierał mnie i tłumaczył, że ten trudny czas widocznie ma mi pokazać coś, czego w normalnym świecie nie zauważam…
Doszłam. Szczęśliwa, że mogę wrócić do domu. Nie miałam pęcherzy. Kolana też nie odmówiły posłuszeństwa. Wracałam wykończona psychicznie. Pojechałam do Poznania. Miałam opiekować się bratankami. Zostałam przywitana słowami Pawła: „Znowu schudłaś”. Później w domu zadzwonił do najstarszego brata i powiedział: „Muszę Cię poinformować, że mamy w rodzinie anorektyczkę”. Powinno Cię to zainteresować, bo to twoja chrześniaczka…”. Brzydził się mną. Ja płakałam za każdym razem, kiedy miałam coś zjeść. Było to straszne. Moment wieczornego zjedzenia lodów. Uważałam, że wszyscy są przeciwko mnie. Że chcą mnie utuczyć. Kłótnie. Powrót do domu…
Pamiętam jednego dnia, jak nie wytrzymałam. Poszłam do taty i zapytałam: „Czy Ty nie widzisz, jak ja schudłam?! Jak wyglądam?!”. Pamiętam tylko jego załamaną twarz i łzy w oczach. Czułam się winna. To przeze mnie schudł, przeze mnie się tyle martwił, nie spał po nocach.
Kiedyś, żeby uświadomić mnie, co się dzieje (była to jedna z najdłuższych rozmów na ten temat) użył słów: „Ty nam znikasz, wyglądasz jak śmierć!”. Niezły cios prawda? Usłyszeć takie słowa i to do tego od własnego taty.
Podjęliśmy walkę. Do tej pory zerwałam praktycznie wszystkie kontakty. Mało ludzi było obok. Bali się. Raz, kiedy poszłam po mszy do znajomych do zakrystii, zobaczyłam w ich oczach tylko jedno wielkie przerażenie i usłyszałam: „Co ty ze sobą zrobiłaś?! Do czego się doprowadziłaś?!”. Wstydziłam się gdziekolwiek wychodzić. Wszyscy widzieli. A ja czułam się winna za nieszczęście rodziców, za to, że muszą marnować tyle kasy na moją głupotę. Czułam się samotna, bo wszelkie rozmowy z ludźmi prowadziły do kłótni. Anoreksja weszła w każdą szczelinę mojego życia. Walka okazuje się jeszcze większym koszmarem. Zmuszanie się do jedzenia rzeczy, które w tamtym czasie były zakazane. Lęk przed tym, że pójdzie znów w brzuch, przed roztyciem… Lęk przed każdą najmniejszą kalorią. Obecnie boję się jeszcze wyjść ze znajomymi na pizzę.
W walce anorektyczek najgorsze jest chyba to, że znają one kaloryczność praktycznie wszystkiego. Że boją się cukrów, tłuszczu… Jest to walka między tym, co wiemy (chodzi tu o wyzdrowienie, powrót do normalnego życia), a tym, co czujemy (wyrzuty sumienia po jedzeniu, kaloryczności…). Osoba, która pragnie z całego serca z tego bagna wyjść, przechodzi momentami naprawdę koszmar, piekło. Możesz sobie myśleć, że to użalanie się nad sobą, straszenie niepotrzebne. Ale myślę, że tak powie każda osoba, która się z tym zmagała.
Na początku walki było mega ciężko. Oszukiwałam. Któregoś dnia, po powrocie ze szkoły przyznałam się mamie do oszustwa. Ona we mnie wierzyła, a ja nie mogłam zjeść tyle, ile ona chciała. Ta ilość (bułka i 2 kanapki do szkoły) przerażały mnie. W domu obiady… To jest do tej pory najgorsze. Zawsze wracając ze szkoły powtarzam sobie, że zjem jakby nigdy nic. A tu odzywa się we mnie drugi człowiek, który każe przestać, który krzyczy, krzywi się na widok (nawet ulubionego) jedzenia. Wiem ile razy sprawiam przykrość takim zachowaniem moim bliskim, ale nie potrafię się momentami powstrzymać. To jest najgorsze. Nie chcę, ale tak czynię.
Dla mnie osobiście strasznie trudnym aspektem jest również wiara. Dlaczego? Bo czuję się tak wielce obłudna, kłamliwa. Wiem, że kombinując, obmyślając, co zrobić z danym jedzeniem lub marnując je, popełniam grzech. Nie chcę tego robić, a jednak czasami nie potrafię się powstrzymać. Teraz staram się tego nie robić, ale kiedy zdarza się gorszy dzień, myślę tylko jak można zmniejszyć tą chorą kaloryczność. Zawsze wieczorami zastanawiam się, jak Jezus może kochać takiego obłudnika, jak ja… Dlaczego właśnie też za mnie oddał swoje życie?! Dlaczego uważa mnie za tak wartościowego człowieka, że potrafił mnie pokochać bezgraniczną miłością?! Szczerze, poszukuję nadal odpowiedzi. Wiem jednak, że postawił On na mojej drodze wspaniałych ludzi, dzięki którym walczę i staram się…
Czego potrzebuje anorektyczka? WSPARCIA I AKCEPTACJI. To ona nie umie siebie zaakceptować. Co chwilę widzi jakieś niedoskonałości. Obrzydza ją jej ciało. Czasami jest tak, że wie, iż wystają wszystkie kości, a jednak „dostrzega” gdzieś fałdę tłuszczu. To jest okropne uczucie. Wiem, że trudno zrozumieć myślenie takiej osoby, która boi się momentami zjeść nawet mandarynkę, ale nie można też przekreślać jej, że wpadła w sidła tego potwora świadomie i na złość innym. Czasami po prostu tak, jak u mnie, wymyka się to nagle spod kontroli. Jakby jedno pstryknięcie palcami i już jesteś zniewolony.
Oczywiście wspominałam już o konsekwencjach zdrowotnych, jednak jak zapewne wiesz, to nie wszystko. Można jeszcze wymienić brak miesiączki u dziewczyn, łamliwość paznokci, złe wyniki krwi, zniszczenie organów wewnętrznych, anemia… Ja, głupiutka istota miałam szczęście, że mój organizm był w miarę silny… Obecnie czuję się dobrze. Jednak wiele przypadków kończy się znacznie gorzej.
Pamiętaj więc Drogi Czytelniku! W sidła tego potwora wpaść jest bardzo łatwo. Wyjść tysiąc razy gorzej, a niektórym to się niestety nie udaje… Proszę zwróć uwagę, czy w Twoim środowisku ktoś nie pokazuje Ci w pewien sposób lęku przed tą chorobą…
Nie zostawiaj nigdy w potrzebie…”.


źródło: http://ks-tomasz.blog.onet.pl/2012/01/24/koszmar-anorektyczki/

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz